Bardzo często mówimy, że tęsknimy za niebem. Niejednokrotnie mówimy, że chcielibyśmy już odejść do nieba, do Pana. Tęsknota za Niebem…ostatnio często na ten temat słyszę. Często sama o niebie myślę…wyobrażam sobie, jak tam jest… Łatwo jest tęsknić nam za Niebem, kiedy mamy fajne, miłe życia. Łatwo jest tęsknić za Niebem, kiedy jest ciężko i chciałoby się uciec. A wydaje mi się, że każdy powinien postawić sobie inne pytanie. Skoro mówi, że tęskni za niebem, to na jakiej zasadzie? Czy tęskni za niebem, bo chce już odejść z tego świata na spotkanie z Umiłowanym Panem, a może tęskni i owszem chce odejść, ale dlatego, żeby nie być dla nikogo ciężarem lub chce uciec przed własnym życiem i sytuacją, w której w danym momencie żyje? A gdybyś usłyszał, usłyszała, że masz przed sobą krótki czas życia, to Twoja wiara i miłość do Boga jest na tyle silna, że również w takiej sytuacji tęskniłbyś/tęskniłabyś za Niebem? Wydaje mi się, że są to pytania, które powinniśmy sobie stawiać, kiedy nachodzą nas myśli o niebie, kiedy tęsknimy. Musimy szukać powodów tej tęsknoty. Temat ten ściśle się wiąże z osobą, o której chciałabym Wam opowiedzieć.
MARGHERITA QUARANTA. Nota bene. Margherita to Małgorzata po polsku :)
Dziewczyna, która przychodzi na świat 27 marca w 1932 roku. Jest to trudny czas. Jej tato służy w karabinierach, co powoduje, że od samego początku jej rodzina wiedzie trochę tułacze życie. Jej tato był patriotą i nie podobało mu się zachowanie wojsk niemieckich we Włoszech, o czym otwarcie mówi, w związku z tym, zostaje zamknięty w więzieniu. Mama Anna wraz z dziećmi: Margheritą i małym Luigim pozostała sama. Zdesperowana udała się do dowództwa, aby uzyskać możliwość widzenia się z mężem. Niestety na początku musi znieść wiele upokorzeń, ale nie poddaje się i dzięki tej wytrwałości udaje jej się uzyskać pozwolenie na widzenie. „Była to scena, której dzieci nie zapomną nigdy: ujrzały upokorzonego ojca, pozbawionego munduru, bladego i wychudzonego. Anna, po kryjomu przemyciła mu wełnianą bieliznę i ubrania na zimę. Rozpaczliwa scena pełna łez wzruszyła nawet serce dowódcy straży więziennej, który obiecał możliwość jeszcze jednego spotkania następnego dnia.” Jednak jak przychodzą nie zastają ojca. Okazuje się, że w nocy został wysłany do obozu koncentracyjnego. Cały świat Anny i jej rodziny rozpada się. Pozostają sami w miejscu, gdzie całe środowisko jest dla nich wrogie. Podejmuje decyzję i wracają do domu w Piemoncie. Nocami, wśród spadających bomb, sypiając pod gołym niebem docierają do rodziny. Margherita ma wtedy 10 lat. „Wszystkie próby, na które była wystawiona, strach, niepewność, niedawne przejścia rodzinne, z pewnością pozostawiły ślad w jej kruchej, dojrzewającej dopiero psychice. Mimo to dobrze radziła sobie w szkole i nawiązała wiele przyjaźni z rówieśnikami. Codziennie modliła się też za tatę uwięzionego w Niemczech.” Już wtedy Bóg wysłuchał jej próśb bo tata wraca do domu. Sierżant podwyższa swoje kwalifikacje i ponownie przeprowadza się z całą rodziną do Trydentu, gdzie dzieci kontynuują swoją naukę w szkole. Tak o Marghericie mówił ówczesny proboszcz parafii, do której uczęszczali całą rodziną na Msze Św. „Margherita, od razu było widać, że mimo swojego młodziutkiego wieku umie pomagać w domu. Rzucił mi się w oczy porządek, który wszędzie panował oraz słodka wrażliwość dziewczynki; zaimponowała mi, gdy się dowiedziałem, że ona, choć nowa w swym środowisku, pomaga już w klasie mniej zdolnym kolegom; i jakże osobiście cierpiała, gdy nauczycielka oddawała zeszyty tym, którzy otrzymali złe stopnie. Zaofiarowała im też szybko swoją pomoc zapraszając nawet niektórych do siebie do domu.” Lubiana przez wielu, wstępuje w szeregi Akcji Katolickiej i od samego początku widać, jak wielki ma wpływ na młodzież. Sama oddaje swoje zabawki i rzeczy dzieciom z pobliskiego Domu Dziecka a zapraszając do siebie na święta ok. 10 dzieci stwierdzi, że były to najpiękniejsze święta Bożego Narodzenia. Jednak ponownie musieli się przeprowadzić. W nowym miejscu ukończyła prestiżowe liceum z bardzo dobrymi wynikami a równocześnie staje się piękną dziewczyną, bardzo nieśmiałą. Jej spowiednik odkrywał przed nią modlitwę kontemplacyjną a siostra zakonna pomagała jej w tamtym czasie walczyć z tą nieśmiałością. 3 lata później staje się opiekunką dziewczynek na wyjeździe wakacyjnym. Wyróżniała się oddaniem i zdolnościami organizacyjnymi oraz radością, którą przekazywała innym. Zwróciła też na siebie uwagę dzięki swojej wielkiej skromności. Wstępuje tam do szkoły propagandy Akcji Katolickiej i w wieku 20 lat tak pisze: „Jeżeli wśród propagandystek istnieje potrzeba ofiary, która by roznieciła ferment duszpasterski, jestem gotowa! Niech i Jezus pośpieszy wziąć swoją małą Margheritę” (04.11.1952).
Już wtedy pojawiają się pierwsze oznaki choroby u niej. Niespodziewane pojawienie się choroby stopniowo zaczęło wyłączać ją z działalności w Akcji Katolickiej. „To prawda, że byłam bardzo zmęczona, ale też i bardzo zadowolona. Chciałabym być zawsze z nimi, mieć zawsze młodzież blisko siebie i ofiarowywać jej Jezusa. I choć upłynęło już pięć lat, od kiedy jestem wśród Młodziutkich, spostrzegam, że mam jeszcze tak wiele do nauczenia się. Pomóż mi Ty, Maryjo. Naucz mnie ofiarowywać dusze Jezusowi. Duchu Święty, podpowiedz co mam czynić!” (09.08.1954). Oprócz tego, że nie wiadomo było na co choruje została w bardzo zły sposób odsunięta od Akcji Katolickiej i pozbawiona swojej roli, co spowodowało tylko dodatkowe cierpienie w życiu Margherity. „Któż może zrozumieć, ile cierpię z tego powodu? Powinnam była chociaż się z nimi pożegnać. Któż zrozumie, jak bardzo je kochałam? Po ponad sześciu latach spędzonych razem, mam je opuścić; ależ nie, będą moje zawsze, aż do śmierci! Potraktowano mnie, jak niepotrzebny kawał żelastwa wyrzuconego na złomowisko. I nikt mnie o tym nie uprzedził. Nikt o mnie nie pamięta, choć jeszcze nie umarłam. Chciałabym wiedzieć przynajmniej, dlaczego mnie tak traktują, co złego uczyniłam? Płacz chwyta mnie za gardło. Dzisiaj jest piątek. Jezu, razem z Tobą, konającym na Krzyżu, przeżywam moje cierpienie. Daj mi schronienie, Panie , w Twoim Świętym Sercu. Spraw, abym żyła w Tobie, nie związana, z daleka od wszystkich i połączona ze wszystkimi w miłosierdziu, modląc się i cierpiąc dla wszystkich, nawet za tych, którzy są przyczyną mojego cierpienia. Daj mi siłę, abym mogła żyć pogodna, spokojna, w samotności i w ciszy. Spraw, aby ten etap mnie uświęcił i abym została apostołką. Przemień w siłę moją słabość, abym nie ugięła się pod krzyżem, abym nie zwyciężyła we mnie nieufność i zniechęcenie”.
Zobaczcie jak wielka wiara….pomimo cierpień, które na nią spadają, ona podnosi się i idzie dalej. Wie, że to jeszcze nie koniec jej apostołowania. Po maturze Margherita zapisała się jesienią 1952 na Katolicki Uniwersytet Świętego Serca w Mediolanie na wydział literatury. Niestety, podstępna i objawiająca się sprzecznymi symptomami choroba coraz silniej dawała o sobie znać. Choroba ta nie została nigdy wyraźnie określona a będąc źródłem codziennego cierpienia powoli zniszczyła całe jej życie. Bolały ją praktycznie wszystkie narządy wewnątrz a tak naprawdę nie można było znaleźć żadnej przyczyny tych bóli. To było właśnie jej największą wewnętrzną udręką: nie znając dogłębnie własnej choroby, nie mogąc jej nazwać, żyła obawami, że może być oszukiwana, albo że może to ona udaje przed innymi.
„Przeżywam niekiedy ciężkie chwile: natura buntuje się, młodość domaga się swoich praw, świat wydaje się pociągający a zdrowie zdaje się być drogocennym i nieodzownym dobrem. To powolne pogarszanie się mojego stanu, to umieranie codziennie po trochu, nie wiedząc nawet z jakiej przyczyny, powoduje we mnie przede wszystkim strach i wyzwala bunt. Lepsza z dwojga złego śmiertelna choroba: niekiedy myśli się nawet takie głupstwa! (18.10.1954). „Natura buntuje się całą siłą przeciw tak przedłużającej się chorobie i towarzyszącemu jej stanowi niepewności; chwilami wydaje mi się, że już więcej tego nie zniosę. Panie, dlaczego nie przybijesz mnie do „prawdziwego krzyża”, nie ześlesz mi wyraźnej choroby? Dlaczego nie akceptujesz mnie?” (03.08.1955).
Jej życie wewnętrzne możemy poznać z Pamiętników (21), które pisze przez 23 lata. Ukazują one na osobę o bardzo żywej wrażliwości, serdeczną, z wyrazistym i szczerym charakterem, nieco pedantyczną, otwartą i prostolinijną. Nie kończące się wielokropki zostawiające zdania w zawieszeniu wiele mówią o jej niepewności i wewnętrznej udręce. Margherita całymi dniami pozostawała w łóżku lub leżała w fotelu. Wtedy dokonała swego wyboru. „…gorąco oczekiwałam dnia, aby móc się Tobie oddać bez reszty. 10 kwietnia, Wielki Czwartek 1952 roku! Przyjęłam Ciebie w ciszy, złożyłam moją ofiarę i teraz zaznaję spokoju. Złożyłam z siebie ofiarę zawierzając wszystko sile Twojej łaski. Teraz jestem gotowa wszystko zaakceptować, wszystko ofiarować. Ta moja rola „ofiary” Bożej woli potęguje w moim sercu wiarę, iż zostanę wysłuchana. Odpowiem „TAK” na każde zawołanie o zbawienie dusz. Od dzisiaj muszę dać się „ukrzyżować” za mnie samą. Długo o to modliłam się do Jezusa. Chcę móc powiedzieć za świętym Pawłem, że pragnę się chlubić tylko Twoim Krzyżem. Teraz wydaje mi się, że cały ból, który świat przeżył i który jeszcze jest przed nim, nie wystarczy, aby zaspokoić moje pragnienie cierpienia. Z Jezusem i jego Matką jestem gotowa na wszystko, nie boję się cierpienia, co najwyżej żarliwie go pragnę” (10.04.1952). Szczerze? Jak czytałam te słowa, pomyślałam sobie, że bardzo odważna dziewczyna. A jaka była odpowiedź Pana na „TAK” wypowiedziane przez Margheritę? „Bolesne próby sprawiają, iż myślę, że Ty, Panie, „wykorzystujesz to nasze „niech się stanie” zsyłając nam próby coraz to boleśniejsze. Uległam pokusie „zabronienia Ci” zsyłania dalszych prób, wypowiadając dwa słowa, których nie powinno się nigdy wymawiać: „Już dosyć, wystarczy!. Czuję się zdruzgotana cierpieniem. Spraw, aby służyło to mojemu uświęceniu” (21.10.1959).
I dalej dodaje: „Bóg jest miłością. Każdemu człowieczemu TAK odpowiada kolejne szaleństwo Boga. Bóg jest zawsze pochylony, nad każdym z nas, nade mną w szczególności. To, że mnie wezwał do współcierpienia, do cierpienia razem z Nim, musi z całą pewnością oznaczać, że gotuje mi cudowną chwałę w Niebie” (12.10.1959).
„TAK Margherity, aczkolwiek wypowiedziane w morzu łez, polegało na pogodzeniu się i codziennym wypełnianiu woli Boga. O to właśnie prosiła nieustannie w wielu modlitwach. W przeddzień dwudziestych ósmych urodzin Margherita, napisała w pamiętniku: „Święto Zwiastowania świętuje się TAK. Ma to być dla mnie rok nieustannego TAK. Wszystko w służbie Boga. Modlitwa, cierpienie, odpoczynek, leczenie, codzienne pięć godzin kroplówki w bezruchu. Służąc Tobie, jak Maria, Matka Twoja! Służąc Tobie wspaniałomyślnie jak tylko mogę. Heroicznie, jeżeli dasz mi na to siły. „Nie będziesz już mówić o sobie opuszczona, czy nazywać się ziemią spustoszoną, lecz imię twe będzie moją radością” (25.03.1960).
Od 16 roku życia w jej życiu jest kierownik duchowy, ponieważ w Akcji Katolickiej podkreślano niejednokrotnie jak ważną rolę pełni w życiu chrześcijanina kierownik duchowy. „Znalezienie Spowiednika wzbudzającego zaufanie, cieszenie się przyjaźnią dobrego Kapłana, który jest przewodnikiem , ojcem, doradcą w trudnych chwilach i w codziennych próbach, to niezastąpiony prezent z Nieba. Tym bardziej, jeżeli jest nim pobożny mądry człowiek, skromny, cierpliwy, delikatny w sposobie bycia i jednocześnie wymagający, ukształtowany na wzór Serca Jezusa.” Z czasem jednak poczucie niezrozumienia przez kapłana powodowało w Marghericie większe cierpienie. Mimo to Margherita nie zaprzestała cotygodniowych spowiedzi. Wiedziała bowiem, że w niej zawsze obecny jest Chrystus. Jest ona aktem bezwarunkowego zaufania Jego miłosierdziu i Jego sądowi mającemu moc wymazania wszelkich win. Jej wierność spowiedzi została w końcu wynagrodzona. Po poznaniu Cichych Pracowników Krzyża, zmieniła kierownika i spowiednika i odtąd czuła się wolna, szczęśliwa i rozumiana. Pan Bóg sam się o to zatroszczył, dlatego tak ważna w naszym życiu jest modlitwa za spowiednika, o dobrego spowiednika, kierownika duchowego. Zwracając się do kapłanów spowiedników Ojciec Święty Jan Paweł II wielokrotnie i z naciskiem prosił o wielką wyrozumiałość, dobroć, delikatność, nieskończoną cierpliwość i bezgraniczne miłosierdzie. Początek lat 60-tych miał znaczenie przełomowe dla Margherity Quaranta. Szczególnej wagi nadało mu spotkanie z księdzem prałatem Luigim Noverese oraz z Cichymi Pracownikami Krzyża. Margherita, dzięki ich zaproszeniu i pomocy, wzięła udział w Ćwiczeniach Duchowych zorganizowanych dla osób chorych w Domu Niepokalanego Serca Marii w Re, gdzie spotkała księdza prałata Luigiego Novarese, zapoznała się z jego apostolskim duchem i w pełni podzieliła jego wezwanie do uszlachetnienia cierpienia.
W trudnych momentach Margherita pisała: „Myślę, że Pan chce, abym umiała okazywać wielką miłość w małych sprawach. Znosić małe dolegliwości, które niosą ze sobą małe czy wielkie cierpienia, zawsze przeżyte i przyjęte z miłością. Może będzie tak przez całe moje życie … choć … nie wydaje mi się to piękną perspektywą? Nie widzę w tym pięknej perspektywy dla mnie, gdyż nie odpowiada ona mojemu pragnieniu wielkiego cierpienia, wielkich rzeczy. Piękna może, ale będącą dla mnie tym cięższym krzyżem. Nie zostawiaj mnie, o Panie, bez Twojej pomocy. Obym zawsze mogła, z miłością i radością, razem z Mamą Twoją powiedzieć: „… Niech się stanie … Magnificat!”
W 1962 roku zostaje odpowiedzialną diecezjalną za CVS i okazało się, że ta krucha i wątła kobietka jest osobą zdecydowaną, szczerą i nie uznającą kompromisów. Choć ludzie denerwowali ją niekiedy, starała się –z powodzeniem – być dla nich łagodna, okazywać czułość, wysłuchiwać i rozumieć biednych i bogatych, małych i wielkich.
Posiadała ponadto nadzwyczajną umiejętność dodawania otuchy, pocieszania i radzenia. Ona sama, tak ciągle potrzebująca światła i wewnętrznego wsparcia, dla innych była trzeźwym analitykiem ich dusz oraz nadzwyczaj delikatną i cenną towarzyszką duchową.
„Aczkolwiek słabe, moje życie nie jest niepotrzebne. Pomimo mojego pragnienia Nieba, jestem gotowa żyć jeszcze przez kilka wieków, o ile to miałoby być konieczne, choćby dla jednej tylko osoby, o ile żyjąc dłużej, mogłabym obdarzyć Go większą chwałą”.
Muszę modlić się i cierpieć jak prawdziwy apostoł, nie stawiając przeszkód wspaniałomyślności. Muszę być jedną z tych dusz, na które Jezus może liczyć i którą może poprosić o cokolwiek. Muszę pamiętać, przede wszystkim (i jest to pociecha w mojej bezczynności), iż „trochę czystej miłości jest cenniejsze, jak mówi święty Jan od Krzyża, i przynosi więcej korzyści Kościołowi, niż wszystkie dzieła gorliwości razem wzięte” (22.08.1957).
Czynić dobro, nieść dobrą nowinę Jezusa, rozsiewać zapach Chrystusa, oto wezwanie skierowane do każdej osoby cierpiącej, która dźwiga Krzyż na drodze wolnego wyboru miłości. I za sprawą tego wyboru Margherita mówi: „Dziękuję Ci, mój Boże, że powierzyłeś mi najpewniejsze apostolstwo , apostolstwo cierpienia!
W 1965 roku składa śluby i zostaje Cichą Pracownicą Krzyża. „Widziałam w Sanktuarium palące się świece przed ołtarzem Matki Bożej. Niektóre paliły się prosto, wypalały się aż do samego końca roztaczając wokół swoje światło, inne, natomiast, pochylały się i gasły. Chciałabym być jak te świece, które wypalając się nie pochylają się i dają światło, i zgasnąć dopiero kiedy dam z siebie wszystko! Spalać się w miłości Chrystusa, unicestwić się w modlitwie, w poświęceniu, w oddaniu siebie, i promieniować naokoło światłem, które pochodzi od Niego: czyż nie jest to najpiękniejszy z ideałów?”.
Młodziutka jeszcze Margherita tak pisała: „Dziękuje Ci, Panie, za wszystkie cierpienia które mi zesłałeś: pragnę jedynie zbawienia wielu dusz, aby okazać Ci tym moją miłość. Nie proszę Cię, abym długo żyła. Proszę Cię, abym żyła dobrze: abym Ci dawała wszystko to, co Ci mogę dać, abym cierpiała tyle, ile dam radę znieść. Obym była Twoim małym ziarnkiem zboża; zgnieć mnie, Jezu, oczyść mnie, przemień mnie w czystą Hostię, świętą, niepokalaną, abym mogła ją Tobie ofiarować a przez Ciebie Ojcu Wiecznemu!”.
I Pan wziął to dosłownie i naprawdę „zgniótł” jej serce w tyglu cierpienia: fizycznego, duchowego, wewnętrznego i zewnętrznego. Dlatego uważajmy o co prosimy, co obiecujemy, bo Pan Bóg bierze na serio nasze słowa. Droga Margherity do uświęcenia zmierzała przede wszystkim poprzez zdanie się na wolę Boga, czczenie Eucharystii, nabożeństwo do Najświętszej Maryi Panny, służenie Kościołowi jako Cicha Pracownica Krzyża, ciągłe poszukiwanie i wielbienie prawdy.
Pragnienie świętości było codziennym motorem jej egzystencji. „Jeżeli nie osiągnę świętości, będzie to naprawdę niewybaczalne. Jezu, dołożę wszelkich starań, aby okazać Ci moją miłość, moją wdzięczność” (20.05.1959).
„Droga krzyżowa Margherity trwała wiele tygodni … ale ostatnie dni były naprawdę jak wtedy, kiedy Chrystus na Krzyżu krzyczał: „Boże mój, Boże mój, dlaczego mnie opuściłeś?”.
Wątpliwości, które targały nią podczas całego życia, teraz wracają z jeszcze większą siłą. Straszne cierpienia wywołuje rozległa w całym ciele osteoporoza; cierpiała będąc zależną od innych w każdym ruchu czy potrzebie. Nie była już w stanie nic zrobić sama.
Jej największym pragnieniem było, jak wyjawiła to już wiele lat wcześniej, umrzeć w domu, mając u swego boku księdza. I została wysłuchana! … Innym wielkim pragnieniem było przyjęcie Komunii świętej w momencie śmierci. Jej matka, święta kobieta, nauczyła ją tak się modlić: „Jezu, Józefie, Mario sprawcie, aby ostatnim moim pożywieniem była Przenajświętsza Eucharystia!” … I tak też się stało.
Odeszła w sobotę 23 listopada 1991.
„ Jeżeli umrę, będę jeszcze bliżej Was mając większe możliwości niesienia pomocy. I wszyscy, którzy są ze mną w kontakcie, niech wiedzą, że po śmierci będę jak nigdy dotąd blisko każdego z Was. Jedyny kłopot tkwi w tym, że po śmierci nie będę mogła już więcej cierpieć …”
Słowami Margherity chciałabym zakończyć opowieść o niej, zapraszając do lektury Siewców nadziei, bo to tylko część życia Margherity. I po tym, co usłyszeliśmy, mam pytanie, na które niech każdy odpowie sobie sam: jak to jest z tą moją tęsknotą za niebem? Posłuchajmy raz jeszcze tego, co napisała Margherita: Pomimo mojego pragnienia Nieba, jestem gotowa żyć jeszcze przez kilka wieków, o ile to miałoby być konieczne, choćby dla jednej tylko osoby, o ile żyjąc dłużej, mogłabym obdarzyć Go (Boga) większą chwałą. Życzę Wam, abyście biorąc przykład z Margherity umierali dla siebie a żyli i ofiarowywali Wasze cierpienia dla większej chwały Boga.
s. Beata Dyko SOdC
*tekst ukazał się we wcześniejszym nr “KOTWICY”